Kilka myśli o mierzeniu, nazywaniu i przeżywaniu czasu

Misjonarze przywołują czasami afrykańskie – a niedawno dowiedziałem się, że znane także w Ameryce Łacińskiej – powiedzenie adresowane do nas, Europejczyków: „Wy macie zegarki – my mamy czas”. U nas rzeczywiście zegarki coraz lepsze, ale czasu jakby na wszystko coraz mniej. Z kulturą jego mierzenia, nazywania i przeżywania też nie jest najlepiej. Nikt już dzisiaj nie wkłada dziecka do pieca – ani ciasta do piekarnika – na trzy zdrowaśki. Posługujemy się odmierzonymi równiutko co do sekundy jednostkami – godziną i minutą. Podobnie zmienił się nam kalendarz, w którym dni i miesiące następują po sobie z matematyczną precyzją, upchane obok siebie ściśle i bezdusznie. A przecież mieliśmy takie piękne staropolskie sposoby mierzenia i nazywania czasu, przekładające się na tegoż czasu przeżywanie. Dawny kalendarz i zegar – w przeciwieństwie do dzisiejszych – miały „duszę”.

W kalendarzu tym nakładały się różne porządki, zakorzenione w naturze i w liturgii. I tak: porządek biologiczny wyznaczały pory roku wraz ze zmieniającą się przyrodą, porządek agrarny związany był z cyklem prac wykonywanych na roli, porządek liturgiczny – z celebracjami religijnymi roku świętego. Tym wszystkim żyli nasi dziadkowie i babcie, bo przecież w tych wymiarach – biologia, praca, życie duchowe – mieści się egzystencja każdego człowieka, o czym oni dobrze wiedzieli, nawet gdy nie umieli czytać mądrych książek.

Jak wyglądał kalendarz naszych przodków?

Dni raczej nie numerowano. Miały one natomiast swoje imiona, wzięte od imion świętych Pańskich wspominanych w liturgii Kościoła. Człowiek nie myślał numerami, lecz imionami. Śladem takiego myślenia o czasie i datach są bardzo liczne przysłowia „pogodowe”, jak choćby te: „Gdy święty Andrzej ze śniegiem przybieży, sto dni śnieg na polu leży”, „Święta Zofija kłosy rozwija”. A jest ich całe mnóstwo. Kto dzisiaj pamięta, że tak zwani „zimni ogrodnicy” to święci Pankracy, Serwacy i Bonifacy, których liturgiczne wspomnienia przypadają na kolejne dni maja –  12, 13 i 14 – i że zwiastują oni nagłe, ale zazwyczaj już ostatnie przed definitywnym nadejściem wiosny, ochłodzenie? Jeśli wierzyć Wikipedii, badania przeprowadzone przez uczonych związanych z Uniwersytetem Jagiellońskim na podstawie danych zebranych na przestrzeni stu lat wykazały, że największe prawdopodobieństwo nagłego ochłodzenia występuje faktycznie między 10 a 17 maja. Czyli coś jest na rzeczy. Musi coś być, bo przysłowia ludowe nie brały się znikąd, lecz były owocem wnikliwej obserwacji zjawisk w świecie przyrody.

Tworzono kalendarze złożone z imion świętych, wierszowane dla łatwiejszego zapamiętania – tak zwane cyzjojany. Łacińskie słowo cisioianus to skrót od Circumcisio Domini Ianuarius informującego o pierwszym dniu stycznia, będącym pamiątką obrzezania Jezusa. Święci mieli więc swoje dni, których strzegli i w których można było szczególnie wyraźnie doświadczyć ich opieki.

A kto z Państwa wie, skąd się wzięło słowo „kanikuła” oznaczające czas letnich upałów? XVII-wieczny poeta Jan Andrzej Morsztyn jednemu ze swoich wierszy nadał tytuł: Kanikuła albo Psia Gwiazda. Chodziło o Syriusza, czyli najjaśniejsze ciało niebieskie w gwiazdozbiorze Psa, a pies to przecież po łacinie canis, stąd nasza „kanikuła”, czyli dosłownie „piesek” (łac. canicula). Słońce znajduje się na tle tegoż gwiazdozbioru na przełomie lipca i sierpnia, a więc w porze największej zazwyczaj spiekoty. Okazuje się zatem, drodzy Państwo, że „dusza” dawnych kalendarzy miała ścisły związek także z obserwacją nieboskłonu.

Nieboskłon i przyroda podpowiadały, że czas ma charakter cykliczny. Stale powtarzają się przecież te same układy gwiazd i zjawiska w przyrodzie. Słońce wstaje na wschodzie i kończy swój bieg na zachodzie. Liturgia wprowadza jednak w tę cykliczność głębszy sens. Pokazuje, że wolą Stwórcy było, byśmy nieustannie wracali myślą, sercem i celebracją do wydarzeń mających swoje miejsce w historii, która się rozegrała ileś lat temu w określonym miejscu na ziemi, i która prowadzi nas wszystkich ku ostatecznemu spełnieniu. Dlatego każdy Adwent i każde Boże Narodzenie, każdy Wielki Post i Zmartwychwstanie są czymś nieustannie nowym i przybliżają nas do kresu ziemskiej wędrówki, za którym czeka wieczność – niebo albo piekło. Rytm czasu ma swój sens i cel.

Mierzenie i wyrażanie czasu w sposób anonimowy – jak tego żądają od nas dzisiaj komputery, dla których liczą się po prostu zapisy typu „2019-11-30” – skłania nas do myślenia o nim jak o pieniądzach czy innych zasobach, które się liczy, dodaje, odejmuje, dba, żeby nie zabrakło. Im więcej dni, godzin, minut – tym lepiej. W ten sposób znajdujemy się ciągle jak gdyby „na zewnątrz” miar czasu, operując nimi jak gotówką. Dawne myślenie o czasie było inne. Wiedziano, że jest on darem Stwórcy i żyło się „w nim”. Żyło się „w czasie” pod opieką Bożą i ze wstawiennictwem świętych. Żyło się tu i teraz, jak pisze święty Paweł w Liście do Koryntian: „Oto teraz czas przyjemny, oto teraz dzień zbawienia” (tłum. ks. Jakuba Wujka). Rytm codziennego bytowania wyznaczały Jutrznie i Nieszpory. Wstawano z pianiem kogutów, zapalano świece na odwieczerz, a o zmierzchu klękano do pacierzy. Tak upływał dzień. Nasza umiejętność dzielenia czasu na coraz mniejsze jednostki, aż po ułamki sekund, nie sprawiła, że jest go więcej. Nie przyczyniła się także do tego, że bardziej cieszymy się pięknem chwil, w których zamknięte jest nasze doczesne życie.

Dla mnie nieodmiennie od wielu już lat przedmiotem zachwytu są słowa Modlitwy, gdy dziatki spać idą autorstwa Andrzeja Trzecieskiego, do których muzykę – wybitnie piękną zresztą – ułożył Wacław z Szamotuł. Zwłaszcza jej pierwsza strofa (w oryginalnej pisowni):

Już sie zmierzka, nadchodzi noc,
Poprośmy Boga o pomoc,
Aby on naszym strażem był,
Od złych czartów nas obronił,
Którzy nawięcej w ciemności
Używają swej chytrości.

Chciałoby się i dzisiaj zasypiać z takimi myślami w głowie i uczuciami w sercu, a także budzić się, przypominając sobie o radości zmartwychwstania, którego każde przebudzenie jest znakiem.

Chciałbym zaproponować Państwu wprowadzenie dwóch drobnych, ale znaczących, korekt w swoim osobistym kalendarzu. Tym, który każdy z Państwa, ja również, nosimy w naszej głowie. A zatem:

Korekta pierwsza. Dniem, od którego rozpoczyna się każdy tydzień, nie jest poniedziałek, jak to być może wielu z nas mniema, lecz niedziela. Przypominają nam o tym podczas każdej niedzielnej Mszy Świętej następujące słowa Modlitwy eucharystycznej: „…dlatego stajemy przed Tobą i zjednoczeni z całym Kościołem, uroczyście obchodzimy pierwszy dzień tygodnia, w którym Jezus Chrystus zmartwychwstał i zesłał na Apostołów Ducha Świętego”. Wystarczy zresztą przyjrzeć się nazwom dni tygodnia, a wśród nich środzie. Środa – bo w środku tygodnia. Środa znajdzie się dokładnie w środku tygodnia tylko wówczas, gdy jako jego początek przyjmiemy niedzielę. Przywrócenie należnego miejsca niedzieli sprawi, że wiele innych rzeczy również wróci na swoje miejsce. Dosłownie i w przenośni.

Korekta druga. Dzieje świata dzielimy na to, co było przed narodzeniem Chrystusa i na to, co było po Jego narodzeniu (w skrócie: „przed Chr.” albo „po Chr.”), nie zaś na żadne „ery”, które właściwie nic konkretnego nam nie mówią, a kojarzą się bardziej z dinozaurami i epoką lodowcową, niż historią, w której my sami jesteśmy – duchowo i kulturowo – zakorzenieni. Wypada, byśmy nosząc chrześcijańskie imiona i nazywając się uczniami Jezusa Chrystusa, również na czas i historię patrzyli chrześcijańskimi oczyma.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *