Pośród wielu wspomnień i świąt liturgicznych w ciągu roku dzień świętego Marcina – 11 listopada – zajmuje miejsce szczególne, z czego mało kto dzisiaj zdaje sobie sprawę. W dawnym kalendarzu liturgicznym był to koniec starego roku liturgicznego i początek Adwentu. A że niegdyś kalendarz liturgiczny zdecydowanie większe miał znaczenie od astronomicznego, toteż i dni takie jak „święty Marcin”, znajdujące się niejako na „miedzy” oddzielającej stare od nowego, zyskiwały szczególną rangę, obrastając przy tym w rozmaite zwyczaje i powiedzenia.
Przysłów związanych z dniem świętego Marcina mamy bardzo wiele. Dotyczą one prawie zawsze jednej z następujących rzeczy: pieczonej gęsi, zimowej pogody (będzie, czy nie będzie śnieg?) lub też zawartości mieszka, a raczej braku tejże. Zatem po kolei.
Święty Marcin i pieczona gęś
Istniał w dawnej Polszcze zwyczaj pieczenia gęsi świętomarcińskiej. Gęś była w ogóle synonimem dobrego, tłustego jedzenia. Podobno właśnie w tym czasie – w połowie listopada – gęsi bywają najlepiej utuczone, a zatem i najsmaczniejsze. W ten właśnie sposób – całkiem przyziemnie – objaśnia genezę kulinarnego zwyczaju Oskar Kolberg, dodając jeszcze, że gęś stanowiła część daniny płaconej przez kmieci swoim panom, ale o tym za chwilę.
Znana jest bardzo stara legenda opowiadająca, jak to święty Marcin w czasie klęski głodu w Rzymie kazał zabijać i piec gęsi. Ptaki te, jak wiadomo, otaczano w Wiecznym Mieście szczególną czcią już od czasów starożytnych ze względu na ich „zasługę” w ocaleniu miasta przed niespodziewanym najazdem Galów. Wierzono, że gęś niezawodnie ostrzeże przed zbliżającym się nieprzyjacielem, nawet gdy pies – zaśnie. Święty Marcin poważył się podobno podnieść rękę na święte rzymskie gęsi, przyczyniając się do tego, że trafiły one na stoły nie tylko rzymskich, ale i polskich smakoszów. Stąd liczne u nas przysłowia kulinarne związane z gęsim mięsem, czyli gęsiną: „Dzień świętego Marcina dużo gęsi zarzyna”, „Na Marcina gęś do komina”, „Na Marcina gęś na stole, którą nade wszystko wolę”, czy też „Na świętego Marcina najlepsza gęsina – patrz na piersi, patrz na kości, jaka zima nam zagości”. Skoro mowa o zimie i gęsich kościach, to możemy przejść do kolejnego świętomarcińskiego zagadnienia, które niech nosi tytuł…
…święty Marcin i śnieg
Przygotowując bowiem gęś, by mogła pojawić się na półmisku i cieszyć podniebienia stołowników – którą to procedurę fachowcy określają mianem „skubania, patroszenia i rozbierania tuszki gęsiej” – przyglądano się kościom piersiowym, z których barwy wróżono, jaka będzie zima. Biały kolor oznaczał śnieg, czerwony – mroźną pogodę, natomiast ciemne kości zapowiadały pluchę.
Mogło zdarzyć się i tak, że podczas gdy w domach oglądano gęsie kości, za oknem padał już śnieg. Mówiono wówczas, że to święty Marcin przyjechał na białym koniu – był wszak rycerzem – a znaczyło to, że cała zima będzie biała, aczkolwiek niektórzy twierdzili, że jeśli na Marcina – śnieg, to na Boże Narodzenie – deszcz.
Na świętego Marcina działy się jednak rzeczy o wiele istotniejsze, niż pieczenie i wróżenie z gęsi, był to bowiem czas ważnych rozliczeń i podsumowań. W ten sposób dochodzimy do trzeciego zagadnienia, które nazwijmy…
…święty Marcin i (pusty) mieszek
Mikołaj Rej w Żywocie człowieka poczciwego, utworze wchodzącym w skład większego zbioru zatytułowanego Źwierciadło albo Kstałt, w którym każdy stan snadnie się może swym sprawam jako we źwierciedle przypatrzyć, pisząc o roztropnym powściąganiu skłonności do obżarstwa i innych zbytków, umieścił następujące zdanie: „…sława dobra spełna, zdrowie spełna i mieszek nie tak rychło sklęśnie, jako u wójta nazajutrz po świętym Marcinie, kiedy z dwora idzie”. O co chodzi z owym mieszkiem i wójtem? Już tłumaczę. Otóż pobrzmiewa w tym zdaniu echo powszechnie znanego wówczas przysłowia nawiązującego do pustego mieszka wójta – dziś powiedzielibyśmy: sołtysa – gdy tenże wracał z pańskiego dworu, zapłaciwszy tam „na świętego Marcina” wszelkie należności. Był to bowiem dzień rozliczania się chłopów z dworem. Przywozili oni do pańskich spichlerzy zboże, dostarczali mięso, szczególnie drób (w tym gęsi), płacili rozmaite czynsze. Sołtys, jako reprezentant wsi, winien był zdać rachunek z przychodów i wydatków, czyli, jak to się wówczas mówiło, „liczbę uczynić”. Jakub Kazimierz Haur w swej słynnej Oekonomice ziemiańskiej generalnej pisze na ten temat, szczegółowo wyliczając rozmaite powinności chłopskie względem dworu. Trzeba było zatem dostarczyć: kapłony, gęsi, zwierzynę, jajka („kokoszy owoc”), zboża sypkie, żołędzie, orzechy, mak, konopie, a także czynsze pieniężne: stróżne najemne, gajowe arendne, karczmarne, rybne, miodowe… Wypłacali się kmiecie, zagrodnicy, chałupnicy, rzemieślnicy, młynarze, karczmarze, leśnicy… Oprócz tego należało nawieźć drew „na dworską potrzebę”, „na browar” i „na folwark”. Nadzorował wszystkiego dozorca pański wraz z poborcami, dokonując przy tej okazji swoistego remanentu w całym gospodarstwie i czuwając nad terminowym wykonaniem wszelkich niezbędnych prac, by można było ze spokojną głową zamknąć odchodzący rok i przygotować się do zimy.
W taki to sposób obchodzono dzień świętego Marcina, powstrzymując się wówczas od innych prac, które – jak wierzono – przynosiły pecha. Dla jednych był to dzień opróżniania mieszka, dla innych – napełniania spichlerzy. Ostatecznie jednak cała wieś – a w niej zarówno pański dwór, jak i chłopskie chaty – stanowiła jeden organizm, spajany wzajemnymi zależnościami. Nie tylko chłop zależał od pana, ale i pan od chłopa. Zbyt łatwo dzisiaj wrzucamy wszystkie te sprawy do jednego worka, opatrując je nie zawsze słuszną etykietą: „Wyzysk”.